wtorek, 28 października 2014

Babski kryminał z modą w tle

Kupiłam tę książkę w czasie wakacji. Miałam chęć na coś lekkiego, niewymagającego. Rzadko wychodzę z książką z hipermarketu, a tym razem tak właśnie się stało. Podeszłam do półki, przyglądając się uważnie kolorowym okładkom. Wśród nich wyróżniała się biało-czerwona z elegancką "Magdą M." (czarna sukienka w białe kropki, czerwona apaszka także w grochy ;) ) trzymającą w rękach dużą, babskich (znaczy słusznych) rozmiarów torbę. Z pewnością markową ;) "Bestseller NY Timesa. Miliony go już znają". "Hmmm..." - pomyślałam. - "Może warto?" Kiedy zaczęłam czytać i począł mi się rysować profil głównej bohaterki - pustawej, próżnej, słabo rozgarniętej trzpiotki i zakupoholiczki uznałam, że przegięłam. "Rzeczywiście lekka książka mi się trafiła!" Zawzięłam się i nie poddawałam. A co! Wzięłam więc i przeczytałam, i... szukam kolejnej części, dalszego ciągu! Muszę wiedzieć, co z tym Kirkiem Keaganem! Mafia jakaś, wywiad czy co? Dorothy Howell "Torebki i morderstwo" - na odpoczynek to jest to ;) (ale mię się zrymowało, swoją drogą... dawno nie kupiłam sobie nowej torebki! ;) )

Lawenda dla serca i duszy

Książki to naturalnie nie tylko lekarze. Bywają powieści, które można by określić raczej jako towarzyszy podróży. Niektóre zaś są jak policzek. Inne z kolei kochają jak przyjaciółka, która okryje nas ciepłym kocem jesienią, kiedy nadchodzi nas melancholia. A niektóre... no cóż. Niektóre są jak różowa wata cukrowa, zamigoczą nam w głowie na parę sekund i pozostawią z niczym.
Książki od pewnego momentu stają się najważniejsze w życiu Jeana Perdu. Dzieje się tak z chwilą, gdy ten nie potrafi pogodzić się z nagłym rozstaniem, odejściem, pożegnaniem z kobietą. Właściciel Apteki Literackiej - małej, ale niezwykle bogatej i różnorodnej księgarni przypomina mi nieco Olivandera, sprzedawcę różdżek w świecie Harry'ego Pottera. Perdu - podobnie jak Olivander różdżki - książki dobiera do potrzeb, swoistych "właściwości", najskrzętniej skrywanych problemów swoich klientów. Uważa, że nie wszystkie książki są przeznaczone dla każdego. Jak sam jednak mawia "bujdą jest, że księgarze martwią się tylko o książki". "Lawendowy pokój" Niny George to powieść o dorastaniu dojrzałego mężczyzny. Nieco bolesnym dorastaniu polegającym na zrozumieniu przeszłości, pogodzeniu się z tym, co wydarzyło się dawniej, daniu sobie samemu zgody do przeżycia gniewu, pogodzenia z rozstaniem, wybaczaniu.
Czytałam tę książkę powoli... Nie chciałam i nie umiałam czytać jej szybko. Choć sam problem głównego bohatera był i jest mi obcy, utożsamiałam się z jego myśleniem, poczuciem samotności, wręcz odosobnienia, bycia otoczonym murem, który sam Perdu wokół siebie zbudował. Piękne wydawało się, kiedy stopniowo mur ten rozbierany był na części pierwsze. Czułam się tak, jakbym płynęła barką, przytulała koty - Kafkę i Lindgren, jakbym razem z bohaterem patrzyła we wschód słońca, na nowo odkrywała przyjaźń, miłość, bliskość innego człowieka. Także razem z nim pozwalałam sobie na odczucie złości i zniesmaczenia powierzchownością otaczającego świata. Całość przepełniona jest mnóstwem uczuć, zmysłowych wrażeń, zapachów, kolorów, smaków i przeplatana refleksjami/propozycjami wartych przeczytania książek, wśród których odkrywałam te, co są już za mną i przypominałam o tych, o których - nie wiedzieć czemu - zapomniałam.
Najwyższą wartością, z jaką ja zakończyłam czytanie "Lawendowego pokoju" było przekonanie, że nie zawsze i nie wszystko jest takim, jak się wydaje, bywa zaś, że wręcz przeciwnie - jest dokładnie takim, jakim to widzimy. Każdy z nas jest odpowiedzialny za decyzje, które podejmuje. Brzmi to jak zdarty slogan powtarzany w większości cytatów i książek z dziedziny tak zwanego "samorozwoju". Tu jednak ta refleksja nabiera rzeczywistego wymiaru. Opowieść o Jeanie Perdu to historia zwyczajna, prawdziwa i niezwykła w swojej zwykłości, bo jest historią ludzkich błędów, porażek, bezsilności, które niepotrzebnie mogą zaważyć na całym życiu. Tyle, że... nikt prócz nas samych nie miał szansy dać nam możliwości ich niepopełnienia. Nie wiem, jak Wy... ja pozostaję w błogim zapachu lawendy w środku siebie. Ze spokojem rozmyślam. Czekam na książki, które do mnie przypłyną. Na koty, które mnie uspokoją. Na decyzje, których jeszcze nie podjęłam lub których bałam się podjąć. Otwieram list, który od dawna (nieprzeczytany) leży w mojej szufladzie. Jeśli nawet będzie bolało, wiem, że warto ;)

czwartek, 24 lipca 2014

Pod czujnym okiem szarmanckiego detektywa

Niegdyś uwielbiałam kryminały. Niemal już o tym zapomniałam. Dzięki jednej z moich koleżanek, z którą dzielnie wymieniamy się książkami, przypomniałam sobie, że istnieją książki Joe Alexa z Joe Alexem w roli głównej ;) Pisarz - detektyw łączący w sobie Herkulesa Poirot z genialną panną Marple i Sherlockiem Holmesem (choć bohater zdecydowanie odżegnuje się od dedukcji) oraz - moim ulubionym - filmowym porucznikiem Columbo w jedną duszę detektywistyczną i ciało, po raz kolejny pomaga swemu przyjacielowi Benowi Parkerowi, inspektorowi Scotland Yardu w rozwiązaniu zagadki kryminalnej. Początkowo zbrodnia w ogóle się nie ma wydarzyć. Potem stopniowo na oczach detektywa rozgrywa się skomplikowana gra postaci zgromadzonych w Mandalay House - posiadłości należącej do wuja ukochanej naszego bohatera Karoliny Bacon. Czytając, czułam się, jakbym oglądała niezły film kryminalny! Gdzie przykazań brak dziesięciu to powieść kryminalna, w której autor powoli, acz konsekwentnie rozbudowuje akcję powodując, że czyta się ją z zainteresowaniem, z dużą swobodą i w atmosferze pełnego relaksu, choć nie będąc pozbawionym odrobiny napięcia. Tego właśnie potrzebowałam! Czas zacząć odgarniać lektury z dawnych lat. Aż mi się chce wrócić do Raymonda Chandlera, Zygmunta Zeydlera - Zborowskiego, Agathy Christie i oczywiście... pozostałych powieści Macieja Słomczyńskiego vel Joe Alexa. Hmmm... przeszukiwania półek czas zatem zacząć.

sobota, 19 lipca 2014

Oczywiste oczywistości Petera Pezzelliego

Wierzę, że wszystko, nawet najstraszniejsze i najboleśniejsze sprawy, zdarza się z jakiegoś powodu (...) uzasadnionego powodu. Czasami jedynie Bóg go zna i nie ujawnia go za wcześnie. Dopiero później,   cofniesz się o krok i przemyślisz całą sytuację, zaczniesz dostrzegać ten zamysł. - to wypowiedź jednego z bohaterów książki Petera Pezzelliego Villa Mirabella. Bardzo lubię, gdy na mojej drodze stają książki, dzięki którym mogę spojrzeć na siebie i swoje sprawy z pewnym dystansem czy refleksją, które pozytywnie mnie nastrajają, a czasem - jak ta - przekonują o słuszności tezy, która od dawna towarzyszy mi w życiu. Nie pamiętam już kiedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że coś, co mnie dotkliwie doświadczyło, zraniło, wywołało wiele łez, buntu, gniewu i nieprzespanych nocy nie zdarzyło się bez powodu. Kompletnie nie pamiętam, kiedy uświadomiłam to sobie pierwszy raz. Pamiętam jednak, że stało się to w momencie, gdy byłam już w zupełnie innym czasie i miejscu, niezbyt odległym od tej chwili, w której wydawało mi się, że runął mi głowę cały świat lub przynajmniej zawalił się boleśnie kawał gruntu spod nóg. W momencie, kiedy zadziało się coś świetnie, genialnie, szczęśliwie. Właśnie wtedy zyskałam i nadal zyskuję taki rodzaj perspektywy, która utwierdza mnie w przeświadczeniu, że musiało się tak zdarzyć nie po to, aby było mi źle, lecz po to, aby było mi znacznie lepiej. I choć początkowo czułam się najnieszczęśliwsza na świecie, widziałam sens i cel, konkretną, często namacalną korzyść dla mnie samej płynącą z tegoż zdarzenia czy doświadczenia. Teraz rzadko płaczę, często się wściekam, miewam wrażenie, że już nie pójdę do przodu... Jednak zawsze pamiętam, że nic nie dzieje się bez przyczyny tylko jeszcze nie wiem, po co i dlaczego ma być tak dla mnie dobrze, lepiej. Uwielbiam to uczucie. Za to uwielbiam tę książkę - przypomniała mi o istnieniu tej nieodwracalnej najprawdziwszej prawdy.
Główny bohater znajduje się w totalnej zapaści życiowej. Runęło mu dosłownie wszystko. Właściwie... nie wszystko, ale aby do tego dojrzeć potrzebował czasu spędzonego w rodzinnym Road Island w otoczeniu najbliższych mu osób. Jason odnajduje na nowo największe wartości, powstaje niczym feniks, aby odrodzić się jako ten sam, ale jednak ktoś inny.
Znalazłam  w powieści Pezzelliego jeszcze inną prawidłowość, która mi w życiu towarzyszy. Uczę się coraz nowych rzeczy, rozwijam nowe umiejętności, stale marzy mi się, aby nauczyć się, robić coś nowego, bo:
Dzięki uczeniu się nowych rzeczy człowiek ma ochotę wstać rano z łóżka (...)  to właśnie dzięki zdobywaniu nowych umiejętności poczujesz się znów jak dziecko. Nieważne, czego będziesz się uczył, ważne, że będziesz wysilał mózg w jakimś nowym kierunku.

Urlop lub po prostu weekend to dobry czas, aby sięgnąć po tę książkę. Czyta się ją szybko, z przyjemnością i  - choć nie jest wolna od banałów - dzięki niej można nie odkryć, lecz przypomnieć sobie o tym, co najważniejsze. Przeczytajcie ją do samego końca, do ostatniego słowa! I to okazuje się mieć tu ogromne znaczenie.

czwartek, 17 lipca 2014

Pani Eustaszyna kontra myślenie słonia

O myśleniu słonia mówię często, podsumowując spotkania/warsztaty metodyczne z nauczycielami. Przeczytałam o tym kiedyś w jednej z książek Kena Blancharda (nie pamiętam, czy ktoś nie był jej współautorem) o Jednominutowym Menadżerze. Małe słoniątko złapane i przeniesione z życia na wolności do niewoli, np. do pracy w cyrku początkowo nie nadaje się „do współpracy”. Przywiązuje się je więc do wielkiego betonowego słupa grubym, stalowym łańcuchem i czeka… Ono szarpie się, wyrywa, początkowo nie poddaje się niewoli. Z czasem jego wiara w uwolnienie słabnie. Na końcu – w ogóle nie istnieje :( Z dorosłym, kilkutonowym słoniem  nie ma już problemu. Ten bowiem przywiązany zwykłym sznurkiem do kija wbitego w ziemię, pozbawiony wiary w swoje siły i w zdolność do uwolnienia, nawet nie podejmuje próby, choć przecież uczyniłby to bez najmniejszego wysiłku.
Smutna, ale prawdziwa opowieść, którą przenieść można na każdą dziedzinę naszego życia. Także na edukację: to, jak uczniowie postrzegają zadania, które przed nimi stawiamy oraz to, czy i w jakim stopniu jako nauczyciele wierzymy we własne możliwości i możliwości naszych uczniów. A przecież trzyma nas tylko sznurek przywiązany do kijka wbitego w ziemię! Przecież bez trudu bylibyśmy w stanie pokonać swoje przekonania, a wtedy… niemożliwe stałoby się możliwe :)
A co ma do tego pani Eustaszyna??? Pani Eustaszyna to kobieta po siedemdziesiątce, bohaterka książki Marii Ulatowskiej. Autorka wykreowała w swojej powieści niezwykłą osobowość: silną, niezwyciężoną. Dla pani Eustaszyny nie ma rzeczy niemożliwych, sytuacji nie do rozwiązania, barier, problemów… Niczego, co zburzyłoby ustanowiony przez nią porządek świata! Może my – nauczyciele jeszcze przed 67 rokiem życia zdołamy postrzegać świat jak ona? No, może nie pod każdym względem warto z niej brać przykład :) Ale o tym możecie się przekonać jedynie po przeczytaniu książki Marii Ulatowskiej „Przypadki pani Eustaszyny”. Przezabawny, lekki język, mnóstwo życiowych perypetii, z których Eustaszyna zawsze wychodzi obronną ręką. Świetna lektura na wiosenny relaks dla wszystkich zmęczonych pracą i codziennymi sprawami. Polecam szczególnie tym, którzy chcą i potrzebują choć na chwilę założyć różowe okulary lub spojrzeć na otaczający świat trochę przez pryzmat krzywego zwierciadła ze sporą dawką humoru i nutą refleksji.

Wakacyjne zaklinanie słów

Shirin Kader – urodzona w Lublinie pasjonatka Orientu popełniła była swój debiut literacki przepiękną książką „Zaklinacz słów”. Rzecz trochę o miłości, trochę o sile wyobraźni, może nieco magii… Zadziwiające w tej powieści jest to, jak pięknym językiem opowiedziana jest ta powieściowa historia. Rzadko zdarza się tak niezwykły talent w dobieraniu słów, obrazów. Prawdziwa magia fikcji literackiej połączona z talentem pisarskim autorki. Nie jestem fanką świata Orientu, a jednak chłonę każde słowo płynące z tej książki. Nie da się przeczytać jej szybko, w biegu, co drugi wers. Po prostu chce się sięgnąć po kolejne wyrazy budujące atmosferę świata opisanego przez Kader. Książka pełna otwieranych w różnych momentach szkatułkach z opowieściami  o miłości, zawiści, zdradzie, poświęceniu, a przede wszystkim... przeznaczeniu. Podróż z Niną po Londynie, Paryżu, także Lublinie, Krakowie i Kazimierzu. Z bohaterami, którzy stają na drodze Niny odwiedzamy między innymi Bombaj i Marakesz. Powieść z pogranicza realizmu obyczajowego i baśni. Szczerze polecam tę książkę  na wszystkie pogodne i niepogodne dni z kobaltową filiżanką gorącej kawy lub herbaty bez otaczającego nas codziennego zgiełku.